Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Sławskiego — do białego dnia wykrzykiwał do niéj i ręce wyciągał...
— Jakże ci jest? spytał Sławski.
— Nic, nic, zmęczonym się czuję, ale na wszystko zrezygnowanym i spokojnym; mów czy mi co stanowczego przynosisz i złe czy dobre?
— Jedném słowem ci odpowiem, zawołał Sławski, dzięki Pierskiemu, twoje Krzywosielce bez długu, całe, ocalone; dom cię czeka, a oto z dwuletnich dochodów pięćset czerwonych złotych..
— Jakto? możesz to być żebym ja był jeszcze tak bogaty! A! Bóg jest dobry! lepszy niż zasłużyłem...
Znać Anulka podsłuchiwać ich musiała, gdyż w téj chwili łoskot się zrobił za drzwiami. Sławski podbiegł i znalazł ją omdlałą, leżącą na ziemi z ręką na ustach... Zrozumiał że anioł stróż obawiał się być odprawionym i serce mu biedne zabolało śmiertelnie... Nim się pochylił by ją podnieść, od uderzenia wytrzeźwiała i oprzytomniała, zawstydzona, przelękła, porwała się i kładnąc palec na ustach uciekła do swéj izdebki.
— Cóż się to stało? co tam? dopytywał Orbeka.
— Nic — nic — upadło potrącone krzesło, rzekł wracając Sławski. No, więc teraz idzie o to, aby cię Gadatkiewicz lub Lafontaine podkurował, żebyś sił nabrał i na wieś wyruszył.
— Tak, tak — dodał Orbeka — nie mogę tu pozostać, wszystko mi mój szał, moje szczęście, winy moje przypomina... atmosfera jest zabójczą dla mnie, potrzeba wracać na wieś, a cała ta przeszłość snem mi się wyda chorobliwym... zapomnę...
Zamyślił się na chwilę.
— A! gdybym zapomnieć mógł, gdybym pościerać potrafił w sobie niezmyte pamiątki tych chwil