Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

Nad ranem Jasiek znalazł pana ubranym wcześniéj niż zwykle, i na nogach, w głębokiem zamyśleniu; a gdy przyniósł kawę i chciał odejść, pan Walenty go zatrzymał.
— Słuchaj-no, mój Janie, — rzekł, — będę musiał na czas jakiś wyjechać do Lwowa i do Warszawy, a tu u nas podobno do podróży nic niema. Wątpię, by która bryczka wytrzymała; konie stare... no, i Hrysza... jak go tu brać w drogę, kiedy niedowidzi? a prawdę rzekłszy, konie jego prowadzą, a nie on je.
— A już to wszystko prawda, — odparł Jasiek, — bośmy się bardzo doma zasiedzieli. Ale chyba, z przeproszeniem pana, ze o to pytać się ośmielam, nie ma tam w tém nic złego?
Pan Walenty łagodnie się uśmiechnął.
— Mój kochany Janie, — rzekł, — nie młody jesteś; wiesz to dobrze, że człowiek nigdy wyrokować nie może, gdy mu się co stanie, — czy to na dobre, czy na złe wyjdzie, i któż to wié? Złe często się obraca w najlepsze, dobre w nieszczęście. Ale po ludzku biorąc, to co mię spotyka, złem nie jest. Wolałbym może, aby się to nie stało, ale przeznaczonem widać było. Gdybym ci mógł powiedzieć o co idzie, byłbyś może bardzo uszczęśliwiony, — a przecież...
Jasiek złapał pana za nogi, a Nero, widząc go tak pieszczotliwie przystępującego doń, z łapami skoczył na kolana, bo był bardzo zazdrośny.
— A, mój ojcze! jeżeliż tak, — zawołał Jaś, — powiedzcież mi, co to jest?...
— Niepotrzebne ci to, — rzekł pan Walenty, — ależ wkrótce dla nikogo tajemnicą nie będzie. Rzecz bardzo prosta: mój dziad miał brata we Lwowie, pochodzimy bowiem z rodziny Ormiańskiéj, ten brat miał syna, który mi wypadał stryjem. Był to bardzo