Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Orbeka spojrzał na nią.
— Chcesz pewnie wrócić do rodziny? zapytał
— Panie mój — ja niemam rodziny.
— To do stron rodzinnych?
— Nie, rzekła Anusia śmieléj nieco, nie — na świecie tak jak nikogo nie mam... ale boję się czy nie jestem panu ciężarem i zawadą.
Orbeka niewiedział co odpowiedziéć.
— Przyznam ci się rzekł, że jakkolwiek dobrą byłaś dla biednego Łazarza, który ci pewnie życie winien, a nie raz nienawykłego do takiéj jak twoja dobroci, cierpliwości, nadskakiwania, zniecierpliwiłaś mnie Anulku...
— Ja? a.. panie! przerwała boleśnie, ja?
— Daruj mi to, rzekł Orbeka, ja sam czuję się niewdzięcznym, ale byłem i jestem chory i nieszczęśliwy, coś wybaczyć mi potrzeba!..
— A! panie.. to mnie raczéj.
— Otóż widzisz, moje dziecko, rzekł chory — tyś młoda, tobie potrzeba powietrza, ludzi, życia, świata, a tu zwiędniesz przy mnie. Jak tylko się dowiedziałem że coś mam jeszcze, natychmiast zapragnąłem się podzielić z tobą. Będziesz więc miała i posażek.
Anulka pąsowa i blada na przemiany, przelękła, mimowolnie załamawszy ręce zerwała się od łóżka, dwa łez strumienie płynęły cicho po jéj twarzy, pierś dyszała oburzeniem.
Orbeka podniósł na nią wejrzenie i zrozumiał tę boleść, którą mimowolnie obudził, pochwycił ją za rękę i w uniesieniu chwilowém, pocałował milcząc. Anulka krzyknęła i poczęła ściskać mu nogi, płacząc i zachodząc się od łkania.
— Mój ty panie drogi, zawołała nareszcie, gdy Walenty coraz bardziéj przejęty tém uczuciem słowa