chustką oczy, i powóz jak błyskawica przeleciał ku Warszawie. Orbeka upadł na murawę.
Co się w sercu jego działo, tego nikt nie potrafi określić, powstała w niém burza, która zmąciła myśli aż do nieprzytomności — potrzebował dosyć długiego czasu nim przyszedł do siebie. Obraz téj kobiety, wszystkie stare, zabliźnione rany otworzył, i boleść z nich popłynęła świeżym strumieniem.
Jak pijany, jak oszalały, z zaschłemi wargami, zataczając się, mówiąc sam do siebie, niewiedząc gdzie idzie, przywlókł się do drzwi dworku, machinalnie. Spostrzegł tu Sławskiego oczekującego nań, a z twarzy Orbeki łatwo poznać było, co się stało. Sławski nieśmiał go nawet pytać. Weszli do domku, Walenty padł na krzesło milczący.
— Słuchaj, rzekł Sławski, zbierając się na wielką odwagę — wiem co ci jest, ale...
— Milcz — odparł Orbeka, milcz — proszę cię; wiem co powiesz, każecie mi jechać. Pojadę, ale wprzódy, bądź co bądź, widziéć ją muszę, od tego nieodstąpię.
Sławski spojrzał nań z politowaniem, wziął za kapelusz i odezwał się:
— Jeźli to uczynisz, jeźli się o to starać nawet będziesz... Walenty, ja z tobą rozbrat biorę na zawsze.
Orbeka płacząc niemal, rzucił mu się na szyję.
— Ja się muszę z nią widziéć! dwa słowa.. jakież mi grozi niebezpieczeństwo? tyś okrutny.. zlituj się!..
— Niewiem czy ci grozi jakie niebezpieczeństwo, rzekł Sławski, ale za największe uważam, iż się będziesz musiał poniżyć.. skalać.. że zwyciężywszy się.. wrócisz do téj kałuży.
— Ty niewiesz! jam czuł, jam wiedział, że ją zobaczyć muszę! ja na to czekałem.. byłem pewny, że ona tu przyjedzie..
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.