Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

nieszczęść przyczyną, i ani widziéć, ani znać go nie chce...
Orbeka uśmiechnął się gorzko.
— A! rzekł! to ja byłem przyczyną jéj nieszczęść! doprawdy? pierwszy raz o tém słyszę. Powiedz że pani przyjaciółce, że czy chce, czy nie chce, będzie musiała widziéć się ze mną!
— Wcale nie myślę służyć panu za posła, szukaj pan sobie innych, odparła, odwracając się Lullier.
— Pani! rzekł słabnąc Orbeka — jesteś kobietą, masz serce, znasz litość.. wyjednaj mi tylko chwilę rozmowy, zaklinam cię... zaklinam cię, na twoją pierwszą... na twoją jedyną miłość... bo być nie może, żebyś kogoś nie kochała w życiu... klękam... błagam... zlituj się!
Lullier uśmiechnęła się, i w istocie nieco politowania uczuła.
— Panie Orbeko, rzekła — do czego to panu ma służyć! na co rany odnawiać! Ona pana nie kocha... ona go nie kochała nigdy! — nie zakrwawiaj sobie serca. To do niczego nie prowadzi... trzeba zapomniéć.
— Ale ja ją tak kochałem, tak kocham! zawołał biedny Walenty.
A po chwili namysłu, dodał, jakby zmuszając się do ostygnienia i krwi zimnéj.
— Zresztą — chce czy nie chce, użyję wszelkich środków ku temu, a widziéć ją muszę. Lepiéj jest więc dla niéj i dla mnie, aby się to stało bez skandalu, rozgłosu i niepotrzebnéj wrzawy...
Domawiał tych słów, gdy drzwi się otworzyły w głębi, i wbiegła raczéj niż weszła, z gniewem na twarzy, z oburzeniem Mira...
Orbeka ukląkł milczący i wyciągnął ręce ku niéj.