Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

przejście z jednéj sytuacyi do drugiéj — nie brakło jéj na środkach umotywowania płaczu i złagodnienia.
— A! jakże niemam mieć żalu, zawołała — z jego przyczyny — porzucona, na łaskę tego nieszczęsnego Greka, bankruta, który szczęściem umarł w porę.
— Radipulo umarł! podchwycił Orbeka.
— Zrujnowana! zrujnowana! Mira po tym wyrazie mocniéj jeszcze łkać zaczęła...
— Gdyby nie litość przyjaciółki, która mi dała schronienie, nie wiedziałabym gdzie złożyć głowę.
— Przecież, przerwał nieśmiało Orbeka — jakiś Włoch przyjechał z panią.
— Kuzyn mego nieboszczyka... który mnie tu odprowadził, gdyby nie on...
Walenty potrzebował tylko jakiegokolwiek tłómaczenia. Kuzynostwo to ani go zraziło, ani zdziwiło, gotów był wierzyć wszystkiemu, byle go nie wypędzano.
Mira jakby znękana, padła na krzesło, złagodniała znacznie, słuchała Orbeki, odpowiadała mu; biedny skazaniec, niemógł odejść, myśli mu się plątały po głowie, w sercu burzyły uczucia, tłómacząc sam przed sobą swe postępowanie, gotów był w istocie uznać się winnym, występnym, zbrodniarzem.. a ją ofiarą.
Czuł, że popełnił zbrodnię niedarowaną, nieumiejąc zmiękczyć tego kamienia, dobyć iskierki uczucia z téj istoty, któréj jednak Bóg musiał dać serce, któréj oczy obiecywały miłość, usta uśmiechały się nią, a pierś była — pustą. Jak Prometeusz, w ten posąg martwy powinien był módz wlać duszę, nie uczynił tego, był w oczach własnych winnym, upokorzonym. Gdyby namiętność, miłość, szał, były zaraźliwemi, gdyby się udzielać mogły,