Mecenas był w domu, ale uprzedzony, udał wybornie jakby o niczem w świecie nie wiedział, przyjął więc Orbekę wesoło, ciesząc się jego powrotem do zdrowia, i zapytując, kiedy na wieś wracać myśli.
Pan Walenty nieco się zmięszał. I on także był w tem przykrém położeniu, iż do fałszu uciec się widział zmuszonym.
— Kochany kolego, rzekł, spuszczając oczy — bardzo bym w istocie życzył sobie na wieś powrócić, ale mnie jeszcze niektóre interesa wstrzymują.
— A! interesa! toć moja rzecz, dawaj je tu, rzekł Pierski.
— Przyznam ci się — dodał Orbeka, że mam jeszcze ze starych moich czasów pozostałe długi...
— Dużo to tego?...
— Dosyć... ale ponieważ Krzywosielce są czyste, a ja stary i bezdzietny, postanowiłem, albo je sprzedać, lub odłużyć hypotecznie, byle się pozbyć ciężaru.
Pierski począł jakby zakłopotany głową kręcić, ramionami ruszać, zżymać się, trzéć czoło.
— Wiem, rzekł Orbeka, że będziesz temu przeciwny, ale konieczność nagląca.
— Jabym niebył temu przeciwny, gdyby rzecz była możliwa — dodał Pierski po chwili. Zmuszasz mnie do bardzo przykrego wyznania. Radbym ci był oszczędził... uczucia, jakiego doznasz, ale konieczność.
Orbeka spojrzał przestraszony.
— Cóż to jest? spytał.
— Krzywosielce nie są twoje, rzekł Pierski — chcieliśmy, my, przyjaciele twoi, zachować ci je dożywotnie, tak, ażebyś o tém niewiedział. Pamiętasz jakeś się rządził i szastał tu w Warszawie, w czasie podróży włoskiéj, we Florencyi, żadna w świecie fortuna takiego szturmu wytrzymać nie mogła. Krzy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.