Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XV.

We drzwiach kościoła, przytulony do ściany, stał blady, biednie ubrany człowieczek, którego słuszniejszy mężczyzna podtrzymywać się zdawał. Był to Orbeka, który od czasu jak został odprawionym, szukał wszelkich środków, aby ją widziéć choć zdaleka. Chory wlókł się gdzie tylko o niéj zasłyszał lub przeczuł iż być może.
Mira spotykała te oczy wpadłe, błyszczące, jakby z dwóch czarnych przepaści, wlepione w siebie z wyrazem bólu i błaganiem o miłosierdzie — zżymała ramionami i okazywała gniew i niecierpliwość. Tym razem pewnie z jéj woli, służba pana Wawrzęty, chciała wypchnąć Orbekę za drzwi, i byłaby to uczyniła, gdyby się Sławski nie oparł. Wyszli oba dobrowolnie... Walenty stanął u schodów, na przechodzącą rzucił jeszcze raz spojrzenie milczące, ale świetne szaty i różowe lica mignęły tylko, a poszostna kareta uniosła szczęśliwego wojewodę, który klęcząc w basztardzie, całował rącżki swéj młodéj małżonki.
Od opisanych wypadków upłynęły lata. Gdy nie szczęśliwego Orbekę odprowadzono od schodów Ka pucyńskiego kościoła, spostrzegł Sławski z przerażeniem, że dawał lekkie wprawdzie, ale bardzo zastraszające oznaki jakiegoś pomięszania. Nie był on ani całkiem nieprzytomny, ani zupełnie obłąkany, mówił chwilami do rzeczy, a potem jakby głęboko zadumany, wyrywał się z wykrzykiem i uśmiechem niezrozumiałym.
Gdy powrócili do dworku, siadł w krześle, i jakby