Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

nadto dobrze, nawet poczciwy uśmiech kobiecy téj nieszczęśliwéj Anulki... czasem mi dzień jaki ozłoci... Tego doprawdy wart nie byłem...
Przyznam ci się, iż się boję, że ona tu zostaje... nałóg sobie uczynić z tego życia... mnie się stanie potrzebną... a przywiązać się i sercem odwdzięczyć za uczucie, ja już nie jestem zdolny... wyczerpało się to do dna.
— Nic ci na to wszystko nie powiem, odparł Sławski, zrobiłem com był powinien. Co do Anulki, proszę cię, abyś jéj nie odpędzał od siebie — o ile ją znam, wiem, że wiele by na tém ucierpiała...
— Śmieszna dziewczyna, dodał Orbeka, doprawdy śmieszna, jeźli jéj ta samotność tęskna miłą być może.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się, Sławski odjechał.
Po wyjeździe jego, w Krzywosielcach powrócił tryb życia przedsukcessyjny, jak mówił stary Jan, wszystkie dawne obyczaje, muzyka, czytanie, kominek, przechadzki z młodym Neronem.
Jedna tylko zachodziła różnica między pierwszemi onemi dniami samotności, a dzisiejszemi, że Orbeba czasem w ogrodzie spotkał Anulkę i godzinę z nią o tém i owém przegawędził. Anulka podkradała się słuchać go gdy grał na fortepianie, a niekiedy płakała siedząc na ziemi pod drzwiami, ale pan Walenty wcale o tém niewiedział, pokazywała mu się rzadko, on zdawał się jéj unikać. Jeźli okazał radość z widzenia jéj, to się potem wstrzymywał z objawem nowym, i widocznie pilnował siebie. Czy to poznał jéj skłonność, czy się jéj obawiał, dosyć, że mimo dowodów troskliwości, zbliżenia się większego, widocznie starał się unikać.
Trwało to z rok, potem, jakby już niebezpieczeństwo minęło, a on zapomniał o niém, częściéj