Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

posagu, darowizna ruchomości mu niepotrzebnych, mogących stanowić sowitą wyprawę, będą aż nadto wystarczającemi, żeby dowieść chroméj, iż jéj poczciwe około siebie starania cenić i zawdzięczyć umiał.
Czas upływał, trzeba było raz się otwarcie rozmówić z Anną. Orbeka z papierem w ręku wszedł do jéj pokoiku. Wiedziała ona wcześnie co to znaczyło, wstała ze spuszczonemi oczyma, drżąca, ale z odwagą w sercu i pewnością siebie, jakiéj nigdy nie miała. Była do téj chwili przygotowaną.
Orbeka drżący siadł w krześle, podparł głowę na dłoni, słów mu zabrakło. W téj izdebce maleńkiéj, spokojnéj, poczuł i zrozumiał, jakie, jeżeli nie szczęście, to dolę miłą i cichą, miał zburzyć jedném słowem, i żal mu serce ucisnął. Nie był złym jeszcze człowiekiem.
— Moja panno, rzekł po chwili jąkając się — już to wiesz pewnie, że ja Krzywosielce sprzedałem, że się wynoszę do Warszawy, że...
— Wiem, odpowiedziała Anulka.
— Sama tedy pojmujesz, że zmuszony urządzić się oszczędnie, po kawalersku, nie mogąc prowadzić domu, muszę...
— Tak... naturalnie... pan pojedzie sam...
— A cóż... cóż myślisz z sobą?
— Ja? prawdziwie niewiem dotąd, ale mam krewnych dalekich... mam ręce, przywykłam do pracy, a Bóg mnie nie opuści.
Musiała spuścić główkę, aby łzy ukryć, a w głosie śmiałym, poznać wzruszenia nie było można.
— Proszę wierzyć, kochano panno Anno, że jeźli zmuszony jestem okolicznościami z nią się rozstać, bardzo mnie to samego boli. Ale cóż począć?! co począć?