Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja to bardzo dobrze rozumiem, dodając sobie odwagi, rzekła Anulka.
Orbeka widząc, że jakoś nadspodziewanie mu idzie dobrze i gładko, dodał zaraz:
— Chciałbym jednak, żebyś panna Anna wierzyła w moją dla niéj życzliwość, i nie odmówiła mi, przyjąć jéj dowód odemnie. Otóż...
— Przepraszam pana, przerwała Anulka, nigdym nie zapomniała, że jestem i byłam sługą, i że naturalnie...
— Ale ja waćpannę nigdy tak nie uważałem! zawołał Orbeka — ja ją miałem za przyjaciółkę, za kuzynę, i chcę się rozstać jak z krewną.
Abyśmy dali zrozumiéć postępowanie chroméj, musiemy wtajemniczyć czytelnika w jéj rozmysły i rachuby. Widziała ona od przyjazdu ex-wojewodzinéj, na co się nieuchronnie zanosiło, że ruina ostateczna tego człowieka, była nieuchronną, a gdy raz zostanie dokonaną, domyślić się było łatwo, że Mira przy sobie go nie zniesie.
Mogła nawet, znając tę panią i Orbekę, obrachować prawie, że zniszczenie szczupłych jego funduszów, gdy raz zostaną uruchomione, nie potrwa długo.
Nędza więc groziła nieszczęśliwemu, a przy niéj rozpacz i choroba znowu. Wszystko to jasno, jako nieuchronna konieczność, stało przed oczyma Anulki. Na tę chwilę niedostatku, w któréj ona go tylko ratować mogła, potrzeba było co można ocalić.
W pierwszéj chwili, chciała odrzucić jego ofiary, boleśnie jéj było nawet na chwilę zostać posądzoną o chciwość, o interesowność, a jednak, było to konieczném. Musiała się okazać zimną, musiała brać wszystko cokolwiek było można, nie dla siebie, ale dla niego. Z tym zapasem postanowiła natychmiast