Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

już podkomorzego i Łowczego, bo każdy acz sam jechał, brzydził się innemi dworakami złota, wszakże pokrywszy w sobie to wrażenie uścisnął rękę gospodarza z wielkiem uczuciem, i zdobył się na kilka słów powinszowania.
Z sędzią Dostałwiczem przybył nawet ksiądz Porfiry, który u niego gościł, aby panu Walentemu złożyć życzenia, a może data occasione, (przy podanéj zręczności) i konwent przypomnieć.
Biedny kiężyna winszując rumienił się sam, że należał do tego grona ludzi, co złotemu cielcowi przyszli bić pokłony. Najprzykrzejszego wrażenia doznawał pan Walenty, czuł on w duszy, że te grzeczności, te pochlebstwa i czułości nie dla niego były, ale czcią siły którą posiadł, potęgi téj grosza, tak niezłamanéj i strasznéj w rękach złych i słabych ludzi. Przerażało go to dla samego siebie, co chwila bowiem jasniéj postrzegał, jak ciężko mu będzie zadaniu życia podołać.
W takim dniu, już dla samego obyczaju krajowego na sucho się obejść nie mogło, choć pan Walenty nie cierpiał pijatyk i częstowania. Musiał wszakże kazać podać parę butelek starego węgrzyna, i parę flasz niemniéj starego miodu.
Wieczór był cudny, majowy, goście zasiedli w ganku, czas schodził szybko na gawędzie ożywionéj, byliby może przydłużéj zabawili, gdyby w końcu milczące usposobienie gospodarza, nie zniewoliło ich do odjazdu. Czuli, ile ten człowiek miał do myślenia, może do walczenia z sobą, dyskrecya kazała poszanować ten poważny smutek, acz dla pospolitych ludzi niezrozumiały. — Podkomorzy, zaprosiwszy wszystkich na gospodarski obiadek pozajutro, ruszył się pierwszy, za nim inni, i choć pan Walenty zapraszał gościnnie na wieczerzę, nikt nie pozostał.