Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochlebiała mu obrzydliwie, a ów prawdomówca i nieubłagany krytyk społeczności europejskiéj, dziwnie się dał wziąść na lep najpospolitszego w świecie, grubego, widocznego, prawie niezręcznego przesadą pochlebstwa.
Mira umiała go bawić, poklaskiwała każdemu słowu, podnosiła je, powtarzała, czyniła go bohaterem, wyciągała zeń opowiadania, odurzyła go kadzidłem jakiego dawno nie kosztował.
Tytuł też Miry, imie jéj, temu surowemu republikaninowi, dorobkowiczowi, dziecięciu własnéj pracy, więcéj smakowały niż były powinny. Przypominał młode swe lata na bruku, boso spędzone i znajdował zapewne przyjemność, licząc szczeble drabiny, które przeszedł, do dzisiejszego stanowiska swojego.
Mira obudziła zazdrości wiele, próbowano jéj szkodzić, odciągnąć przybysza, ale Amerykanin był uparty, potrząsał głową i został w miejscu.
Ona tak doskonale grała uwielbienie dla wielkiego męża, stawiając go na równi z Franklinem i Waszyngtonem, iż mu się głowa biednemu zawróciła.
Po prostych Amerykankach surowego obyczaju, po Murzynkach dzikich i Mulatkach dziecinnych, które spotykał Klapka w swéj przybranéj ojczyznie, Mira wydać się musiała ideałem.
Przywiędnienie nic jéj nie szkodziło, owszem, byłby się może obawiał młodéj, starsza zdawała mu się partyą stosowną.
I tak — jednego poranka począwszy zręcznie rozmowę Mira, z żartu w żart, śmiechem ją przerywając, doprowadziła zwolna republikanina, iż się jéj ze swą szczerotą trochę szorstką oświadczył najformalniéj.
Mira chwyciła za słowo. Z pośpiechem człowieka, który godziny do stracenia niema, bo w Ameryce