Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

nia się z losem, przychodziła mu po raz pierwszy.
Wszystkim naówczas znane były te niemal publiczne, otwarte dla każdego sale złote i srebrne, na których szalona gra, dzień i noc się nie przerywała. Chociaż to były niby prywatne czyjeś mieszkania, wchodził tam kto chciał, grał kto miał co postawić — ta tylko była różnica zaproszonych od nieznanych, że pierwszym gospodarz dawał kredyt, pomagał uprzejmie do ruiny, przyjmował od nich fanty, domy i dobra na słowo, inni grali gotówką.
Ludzie największych imion trzymali banki, i najpiękniejszych imion ludzie zgrywali się przy nich do koszuli. Nie jeden wchodził bogatym, a wychodził żebrakiem.
Orbeka trafił tym samym instynktem, który mu myśl nastręczył, do jednego z najznaczniejszych domów gry: znał nieco gospodarza. Tu nikt na niego nie zważał, przyszedł, chwycił kartę walającą się na ziemi i posunął na niéj swoje pięć dukatów.
Oczy w nią wlepił, jak w tęczę, stał... wygrała raz... załamał, wygrała drugi, przeszła trzeci... Naówczas, sam znów nie wiedząc jak chwycił inną kartę ze stołu, przerzucił całą wygranę... czekał. Szczęście mu wedle przysłowia służyło... podwoił wygranę jeszcze...
Była już ta summka dosyć znaczną by oczy zwrócić na niego; grał daléj, ciągle nieumiejętnie, ale gorączkowo, machinalnie, pod władzą jakiegoś natchnienia niezrozumiałego jemu samemu.
W kilku minutach zebrany pieniądz wyrósł na kilkaset, i na tysiąc dukatów.
Naówczas Orbeka wstał, zagarnął to złoto, odrzucił z niego jeszcze pięć dukatów, postawił je, przegrał i z zimną krwią zabrawszy resztę w chu-