Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Po wyjeździe gości, zmęczony Orbeka wyszedł na ganck ku ogrodowi, ze swoim poczciwym Neronem.
Turkot bryczek niknął w oddali, cisza wiosennéj nocy, stara znajoma, otaczała go znowu. Przed nim oblany światłem srebrzystem księżyca, rozciągał się ów ogród stary, szumiący niezrozumiałą modlitwę, po którym lat tyle, dni tyle, wieczorów tyle samotnych przechodził, nie domyślając się nawet, by go co kiedy z tego zielonego kąta wyrwać znów na świat miało.
Teraz więcéj niż kiedykolwiek czuł on wartość tych dni upłynionych, téj swobody niezakłóconéj niczem, téj złotéj tęsknoty pustelniczéj, na któréj skrzydłach dusza leci po nad światy!
Ze łzami na oczach prawie, powolnym krokiem zszedł do swojego ogrodu. Tu wszystko doń znajomym jakimś, zrozumiałym mówiło głosem; i śpiew słowika i drzew szumy dalekie szemranie wody obracającéj młyn i piosenki pastusze i klekotanie bocianów układających się do snu, zlewały się w jakieś istne Oratorium ziemi pełne mistycznych dźwięków. Tu i jego dusza umiała się zlać i połączyć z chórem powszechnym stworzenia do zgodnéj pieśni ku Bogu i niebiosom. Wieleż to niezabytych chwil ciężkich tu przybył, ukołysany tą harmonią powszechną do spokoju, jakiego świat dać nie może?
Pamiętał on te godziny walki, gdy mu nieposłuszna dusza wspomnieniami oszalała, rwała się z gniazda w świat znowu, gdy wszystko czem życie mami, widmami jasnemi przesuwało się przed nim, wabiąc ku sobie... gdy znękany, zbolały, opadał na siłach i zostawał wrosły do tego kątka ziemi, który mu tylko szare dni ciszy miał do dania.
A teraz, gdy wrota na oścież stały otworem do wyjścia, droga złotogłowy usłana, jak staszno przestąpić było ten próg wyżłobiony w dniach dumań,