kiem na chłodzie, z gwarem i ruchem a ciekawością chłopięcą — zszedł na znanego miastu, szalonego Walka, o którym dziwne opowiadano historye.
Prawdziwą jego biografią znało osób wiele, litowano się nad nim, ten i ów nieznacznie rzucił mu grosz jałmużny, czasem ktoś miłosierny nakarmił, niekiedy z politowaniem przemówić spróbował.
Żebractwo nawet uliczne protekcyonalnie wzięło go w opiekę. To babka szpitalna, to dziadek kościelny podzielili się z nim chlebem; podprowadził go ktoś gdy był mniéj przytomnym i usadowił w bezpieczném miejscu, nad drogą.
Za groszaka, który spadł mu w czapkę, chłopak bułkę kupił i dał w rękę, bo wiedziano, że szalony Walek sam już o sobie pamiętać i dać sobie rady nie może.
Pomimo tych niewygód, mimo wieku, ostrości klimatu, Orbeka był czerstwy, zdrów, silniejszy niż niegdyś za dobrych czasów, bo Bóg — jest litościwym.
Zaprawdę powieść kończąca się tak dramatycznie, mogła by nas uwolnić od epilogu, gdyby była prostą powieścią, zmyślonym utworem wyobraźni, obrachowanym na zabawę i pociechę czytelnika, lub po Marmontelowsku moralną. Tymczasem prawda się domaga zakończenia takiego, jakie jéj Pan Bóg wyznaczył — dziwniejszego niż by się można spodziewać i wyglądającego na zmyślenie. Choćbyśmy więc posądzeni być mieli o dorobienie epilogu, minąć go niemożemy. Los często straszliwsze piąte akty tworzy od najzuchwalszych dramaturgów.