Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

Szalony Walek od lat już dwóch był znany wszystkim na warszawskim bruku, a nawet bardzo popularnym. Kobiety szczególniéj litowały się nad tą ofiarą miłości, jakiéj już — niestety, — niespotykały! Wesoła twarz Walka, jego śmiejące się oczy, piosnki które nucił, postawa śmiała i nie bez pewnéj jakiejś resztki szlachetności — obudzały dlań współczucie.
Nauczyli go żebracy chodzić do furty OO. Kapucynów na obiady i późniéj sam się już machinalnie o godzinie zwykłéj przywlekał. Na niczem, doli żebraczéj potrzebném, mu nie zbywało, gdyż nawet miłosierne dusze na zimę przyodziały go w ciepłe buty i starą kożuszynę. Można powiedziéć, że był prawie szczęśliwy, bo powoli wspomnienia przeszłości, coraz się w nim bardziéj zacierały. Jedyną myślą, która teraz w nim tkwiła, było, że jutro ma wziąść po stryju milionowy spadek; z tego obiecywał on każdemu kogo spotkał po tysiąc i po dwa tysiące dukatów.
Młodzież podochociwszy sobie, zapraszała go czasem do winiarni i poiła biedaka, ażeby się z niego naśmiewać mogła, poczciwce co znali dzieje nieszczęśliwego, nieraz też nad nim zapłakali. Miał i chwile tryumfu niespodziane, gdy ożywiony winem węgierskiém i na żart poprowadzony do klawikordu w winiarni, zagrał im po mistrzowsku, sam niewiedząc jak, jedną ze sonat Beethowena. Ale tryumf ten kończył się omdleniem i szałem. Słowem, był to żywot dziwny, gorączkowy, ze snów i rzeczywistości spleciony.
Jednego letniego wieczoru, szalony Walek siedział pod kościołem Święto-Krzyzkim. Był tego dnia w przewybornym humorze, śpiewał francuzkie piosnki, potem polskie, potem włoskie, które pochwytał w podróży, a gawiedź uliczna, do koła go obstąpiwszy, słuchała.