Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

lony sam się rzucił pod konie. Ubolewano nad tém, że baron Klapka i szanowna jego małżonka wystawieni byli na niebezpieczeństwo, gdyby się konie przestraszone zbiegały i uniosły. Ocalenie swe winni byli zręczności woźnicy, który został wspaniałomyślnie za to wynagrodzonym.
Skrwawionego i rannego mocno Orbekę, ubodzy i pachołkowie zanieśli do szpitala Św. Rocha.
Ucha baronowéj (zwłaszcza że teraz nosiła bawełnę dla częstych fluksyj) czy doszedł wykrzyk znajomego głosu, czy poznała w odartym szaleńcu tego, którego pchnęła na bruk jak wyciśniętą owocu łupinę? — jest niedocieczoną tajemnicą.
To pewna, że ranny, z połamanemi żebrami Walenty, odzyskał na łożu szpitalném przytomność, jakby cudem, a umarł w kilka dni potem, najprzykładniéj przygotowany do téj uroczystéj chwili.
Za ubogą jego trumienką o kiju poszedł jeden poczciwy Sławski, który się wypadkiem o tragicznéj śmierci dowiedział...
Mira przeniosła się późniéj do dóbr nabytych przez barona i zaszła w niéj metamorfoza niespodziana wcale, na najcnotliwszą w świecie, a nawet niezmiernéj surowości obyczajów matronę.
Kto ją znał niegdyś, ową wietrznicą płochą, nienasyconą, rozrzutną, ledwie mógł oczom i uszom uwierzyć, widząc zatopioną w praktykach religijnych, skąpą, drobnostkową, formalistką i nieubłaganą w sądzie o najmniejszéj płochostce niewieściéj. Na dworze swym zaprowadziła rygor bezprzykładny, a sama była wzorem ostrości obyczajów i ścisłości w dopełnianiu przepisów wszelkich, kościelnych i społecznych.
Z onych dawnych lat pozostały jéj tylko dwa niewinne przywyknienia: zamiłowanie cokolwiek śmiesz-