po za którym wrzał bój ze światem, z sobą, z ludźmi, namiętnościami, fałszem lekkomyślnością.
Pan Walenty raz już przebiegł był po żarzących węglach innego żywota; młody, pełen ufności, a raczéj niedoświadczenia, na dnie tych zachwytów młodzieńczych znalazł on gorzkie męty zawodów. Serce ludzkie, ten drogi kamień tak jasny, roztopiło się w jego dłoni jak lodu kawałek na trochę wody mętnéj, w którą gorzka jego łza spłynęła.
Spróbował on świata, ale się nie zużył, w piersi zostały mu posypane popiołami pragnienia gorące, czuł się niepewnym, słabym, wiedział z pewnością prawie, że głowa mu się zawróci, że będzie nieszczęśliwym.
Ale życie, ach to życie, nawet w boleściach ma uroków tyle!
I rumienił się sam przed sobą biedny Orbeka, widząc, że tym wiatrem co go na fale popycha, była garść złota szyderczo przez los nań rzucona.
Było coś szatańskiego w téj próbie, na jaką został wystawiony, szczęśliwy, spokojny, lub uspokojony przynajmniéj, odrętwiały, zastygły... czuł się porwanym siłą fatalną z tego portu na morze.
Kilka razy powtórzył sobie: — Dlaczegożbym nie miał się wyrzec wszystkiego i tak jak jestem pozostać?
Ale słabość ludzka jest najstraszniejszą z sofistek; ona mu odpowiedziała.
— Dlaczegoż, jeźli ci to złoto cięży, nie masz go użyć i rozporządzić niém lepiéj niżby potrafili inni? Rozrzuć je, rozdaj, rozszafuj rozumnie.
Łudził się biedny.
Wśród tych myśli upływał późny wieczór, noc już była; ogród oblany rosą, w któréj perłach gdzieniegdzie księżyc połyskiwał, pełen woni, cienia
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.