prawdziwym, do migdałami lukrowanych sucharków, kawę naszą, jakiéj nikt nigdy nie pił zagranicą.
W tem tuman pyłu zwrócił jego uwagę. Na wsi w długie dni samotne, tuman pyłu na grobli zdaleka ujrzany, stanowi zagadkę, nad któréj rozwiązaniem czasem cały dwór domyślność swą wysila. Wychodzą wszyscy na ganek, pan, pani, dzieci, słudzy, czeladź z folwarku, chłopcy ze stajni, każdy przypatruje się, domyśla i usiłuje odgadnąć; pył się przybliża, widać konie, potém powóz, ale często bywa to tylko zwodnicze owiec stado...
Tym razem podkomorzy był sam; wstał, rękę przyłożył do czoła, oczy zmrużył i zawołał: — Szelma jestem, goście! Ale goście! dodał po chwili. I zawołał jejmości.
Jejmość wyszła, popatrzyła i uderzyła w rączki pulchne. — Powóz, żółty nawet, ale któż to może być?
Wnet i cały dom był w ruchu, tymczasem zbliżała się ta zagadka coraz bardziéj, pokazała się karetka bombiasta, żółta, konie pocztowe, tłumoków przed, za i na powozie co niemiara.
— Szelma jestem, baby! zawołał niegrzecznie podkomorzy, bo rupieci wiele, ale kto?
Poczęto odgadywać, napróżno; w istocie trudno się było tego gościa domyśleć, który przybywał za węgorzem i rogaczem, ale daleko mniéj od nich pożądany.
W każdéj rodzinie są krewni mniéj więcéj dalecy, bo gubieni po świecie, często tacy, których niebardzo by się odszukiwać chciało.
Jedną z takich kuzynek, była siostrzenica saméj pani, sławna z wdzięków i zalotności, niegdyś panna Palmira z Wyhołowiczów baronowa von Zughau, potém podczaszyna, Bracławska Sierocińska. dziś
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.