Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

dziwnego, że się niedoświadczonéj kobiecinie mogła noga ośliznąć.
— Niech to tam Bóg sądzi! dodała pani.
— Ale nam, moja dobrodziejko, spadła jak z deszczem na jutrzejszy obiadek, i prawdziwie niewiem, ciszéj dorzucił podkomorzy, czy w porę czy nie ze wszystkiem. Bo jakkolwiek miła, ale trzpiot kobiecina, roztrzepanica, dziecinna, a Orbeka, którego fetujemy, sensat, człek surowy, to go będzie raziło.
— Czyż ona tam będzie z wami siedziéć, odezwała się podkomorzyna, ją dziewczęta wezmą, bo ona, jak widzisz, dziecinna jeszcze, i bawić się lubi. Nie będzie mu się przecie naprzykrzać.
— Takbym to i ja miarkował! zakończył podkomorzy, a tymczasem, szelma jestem, jak ona, panny nasze i kuzynki i rezydentka siądą do stołu, to będzie wianek piękności, że go nie łatwo gdzieindziéj zobaczyć. Tylko mi dziewczęta do twarzy postrój, a skromnie — moja jejmość — kto tam wié co być może!
— To mój jegomość, próżno już sobie i roisz, nasze dziewczęta ładne, świeże, młode, ale to tchórzliwe trusie, a jak obok nich i Izabelka i Emilka wystąpią.
— No, no! jejmość swoje, przerwał podkomorzy, albo ja to się napieram czy projektuję, trzeba wszakże zawsze konika na targ wyprowadzić, a kupią to dobrze, a nie, drugie dobrze.
Podkomorzyna nieznacznie ramionami ruszyła posłyszawszy już, jak obłok biały sunące dziewczęta z Mirą na przedzie, która się zarumieniona, zmęczona rzuoiła na krzesło.
— Acóż to za śliczny ogród! co za rozkoszne powietrze, jaka miła okolica! jaka wiosna cudowna!