Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

niéj, aby się dowiadywać, czy czego nie potrzebowała.
Na wsi, pod owe czasy, obiad nawet w te dnie uroczystsze, dawano dosyć wcześnie, około dwunastéj, kilku już sąsiadów przybyło, w bawialnym pokoju taca stała z wódką i przekąskami dla gości, aby im do obiadu czczość nie dokuczyła. Podkomorzyna o pół do jedénastéj była już w wielkim stroju, turbanie na głowie i piórach, panny w sukienkach nowych.
Zaraz po dwunastéj przyszła też i Mira. Gospodarstwo mocno się obawiali, ażeby strojem i wdziękiem córek ich nie pogasiła; — uradowali się prawie, gdy ją ujrzeli ubraną bardzo skromnie, ciemno, bez błyskotek.
Ale niestety! czarownica była jeszcze piękniejszą niż wczora, można ją było wziąść za młodziuchną panieneczkę, tak wyglądała świeżo, tak miała minkę niewinną, skromną i potulną. Wśród osiemnasto i szesnastoletnich kuzynek, zdawała się młodszą ich siostrzyczką.
Prawie jednocześnie z nią wszedł na pokoje pan Walenty, na którego twarzy widać tylko było pomięszanie, zakłopotanie, niecierpliwość prawie. Przywitawszy się, natychmiast pośpieszył ukryć się w kątku, jak najmniéj chcąc drugich zajmować sobą i sam zajmować się drugiemi.
Nie spojrzał nawet na kobiety, nie widział jak nieznacznie ciekawym zmierzyła go wzrokiem piękna rozwódka. Zdając się z twarzy go uczyć i badać — obawiając się wszakże, by gry téj nieposztrzeżono, nie odgadnięto, Mira udawała zajęcie czém inném, i grała wybornie rolę obojętnéj.
Tymczasem goście się zjeżdżali, dom napełniał, otwarto drzwi do sali jadalnéj, pan Walenty jako solenizant, zmuszony był podać rękę gospodyni,