Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

a los chciał, że go posadzono pomiędzy podkomorzyną a Mirą.
Mira była niesłychanie skromną, milczącą, prawie onieśmieloną. Mimowoli pan Walenty wzrok obrócił na nią i — już go od téj twarzyczki uroczéj oderwać nie mógł. Wiedział on z prezentacyi nazwisko pani ale kto ona była, nie wiedział wcale. Uderzył go, wyraz dziewicy młody, pełen świeżości téj kobiety, widocznie nie do wiejskiego należącéj świata.
Przy obiedzie niewiem od czego zawiązała się rozmowa. Mira poprowadziła ją tak zręcznie, że do najwyższego stopnia rozdraźniła ciekawość Walentego. Wiedziała, że lubił muzykę, pociągnęła go, okazując niepospolitą jéj znajomość.
Ale rzuciwszy parę ziarnek, które miały się w sercu i myślach rozrastać, natychmiast umilkła, osłoniła się milczeniem i ze strategią najdoskonalszą, zdawała się cofać i bronić bliższéj znajomości.
Orbeka był zdumiony, zmięszany, lecz pełen uszanowania, nie narzucał się zbytecznie.
Rozmowa téż pojedyncza stawała się przy krążących kielichach niemożliwą, całe towarzystwo prowadziło szalony gwar, ów chór wesela, wśród którego krzyżowały się dowcipne wykrzykniki, zdrowia, zapytania głośne, odpowiedzi zabawne, żarty oklepane, ale zawsze do śmiechu pobudzajęce. Może z całego grona biesiadników stół otaczających, najmniéj rozwesolonym był p. Walenty i Mira. Humory ich na pozór przynajmniéj zdawały się dziwnie zgodnemi.
Wypito zdrowie Orbeki, życząc mu szczęścia i pomyślności. Kieliszek Miry trącił o kielich sąsiada, a oczy jéj sypnęli mu ogniem i iskrami głęboko w duszę. Pan Walenty poczuł się jakby spętanym i przybitym. Był zwyciężony bez walki, a wydawał