weseleni byli w tym humorze różowym, który ośmiela, brata, a nie zbyt czyni uważnym na to, co się w koło dzieje. Była to chwila obrana przez piękną sąsiadkę do przypuszczenia szturmu na podbitego już i tak człowieka. Zwróciła się ku panu Walentemu z uśmieszkiem i wejrzeniem rozpajającém, łzawém, a tak niewinnie śmiałem.
— A czy pan téż możesz lubić takie gwarne towarzystwa? spytała go po cichu; ja się przyznaję, że choć one są w obyczajach naszego kraju, znieść ich nie mogę, Nawet w stolicy żyjąc, bom długo przebywała zagranicą i w Warszawie, cichego szukam kątka do spojrzenia na świat. Niepowiem żebym go niepotrzebowała, tego świata, w którym jest ruch, życie, w którego głowach i sercach wre i gotuje się przyszłość, ale to dla mnie scena, któréj ja z loży mojéj przypatrywaćbym się tylko chciała.
Pana Walentego poił wzrok jéj, upajał dźwięk głosu, zasłuchany uśmiechał się błogo, a gdy skończyła, przez chwilę przysłuchiwać się zdawał jeszcze. Odpowiedź jego była niewyraźna, słowa plątały się w ustach, czuł że się jéj wyda dziwnie pospolitym lub niewykształconym, ale miał do czynienia z niewiastą, która czytała w mężczyznach, jak w księgach otwartych. Zrozumiała ona, że wrażenie jakie czyniła, ośmielało go, — tryumfowała, więc się jéj wydał lepiéj z tém pomięszaniem, niżby się przedstawił z największym dowcipem.
— A! i pan nie lubisz gwaru! rzekła, — takiem się domyślała wcześnie z tego co mi o nim mówiono.
— Czy to prawda? — dodała żywo, ale spuszczając oczy i głos zniżając, że pan wyjeżdżasz do Warszawy i Lwowa.
— Tak jest, pani, bardzo wkrótce.
— Ja także nie myślę tu bawić długo, szepnęła niby
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.