Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

i na uwięźi trzymała biednego rozmową; szczęściem nieopodal siedząca Mira mówiła doń daleko więcéj zajmującém wejrzeniem, które grało po wszystkich strunach dawno oniemiałych, w sercu nieszczęśliwéj ofiary.
Podkomorzynie szło o to wielce, aby się jéj córki popisały przecie przed znawcą z muzyką, któréj się uczyły od madame francuzki, umyślnie sprowadzonéj dla nadania poloru ich wychowaniu. — Było to tajemnie przygotowane, Wanda miała sonetę Mozarta, a Ewelinka waryacye Gelinka. Potrzeba było wszakże zręcznie tak jakoś naprowadzić rozmowę, aby panny niby mimowolnie i zmuszone siadły do wiedeńskiego klawikordu.
Stał on otwarty, a pan Walenty domyślał się dobrze co to znaczyło. Mówiono o różnych, przeróżnych przedmiotach, aż o muzyce, a Orbeka zdobył się sam na prośbę, aby panny zagrały, za co mu podkomorzyna wielce była wdzięczną. Siadła więc panna Wanda do sonety, którą umiała doskonale, grała świetnie, chociaż jéj wcale nie rozumiała.
Unosili się wszyscy, Mira najwięcéj, w oczach jéj szatańskich jakieś iskry przeletywały.
Waryacye Gelinka, w których były jak wówszas zwano, krzyżowe sztuki, to jest przekładania rąk, prawéj do basu, lewéj na wyższe nuty, zrobiły furorę. Panna Ewelina wstała od klawikordu różowa jak piwonia, ale szczęśliwa, że to morze trudne przebrnęła i przypłynęła do portu.
Z kolei panny zaczęły nalegać i prosić pana Walentego aby zagrał; nieszczęśliwy człowiek mający najwyższy wstręt do popisów, o mało nie uciekł z razu, ale Mira szepnęła mu słówko i zachwiał się.
— Cóż mnie mają obchodzić ci ludzie, rzekł sobie w duszy ośmielając się pan Walenty, zagram