dla tego upiora dni mojéj młodości, a czy mnie kto zrozumie czy nie, czy w kim drgnie serce, czy łzę wycisnę, czy śmiech wywołam obojętny, cóż mi to szkodzi?..
Wiedeński klawikord był wyborny, dusza rozmarzona, Orbeka stał, chwiał się, miękł, dał zaprowadzić do krzesła, zapomniał w końcu o tłumie co go otaczał.
W sali panowała cisza, z ganku tylko przez otwarte drzwi wiatr wiosenny przynosił obłamki mów i wykrzyki popijających miód stary i węgrzyna.
Mira sparta o stół siedziała w kątku na stronie, ale tak, że i on ją i ona jego widzieć mogła.
Twarz Walentego oblokła się nagle tak uroczystym wyrazem powagi, zachwytu, namaszczenia, że nawet płocha zalotnica uczuła się przejętą i wzruszoną, Widać po nim było, że w chwili kiedy miał dotknąć klawiszów, muzyka wewnątrz grała już hymn boleści w jego duszy; że przystępował do klawikordu tego, jak kapłan do poświęconéj arfy.
Dla czego wybrał sonatę, Beethowena (re minor), tego sam pewnie nie wiedział, Beethowen był jego ulubieńcem. Zaledwie dotknął klawiszów, świat znikł, niewiedział już nawet Miry, która go pożerała oczyma łzawemi, zapomniał gdzie się znajdował, kto go słuchał, szatan melodyi pochwycił go w ramiona i uniósł po nad ziemię, by potém cisnąć i rozbić go onią.
Ma to do siebie dzieło geniuszu, że gdy je natchnienie wykonywa ogniście, naówczas, jakkolwiek niezrozumiałe, niejasne, staje się pojętném dla wszystkich, mówi językiem który każdą duszą wstrząsa. Ta sama sonata nieudolnie wyczytana byłaby może wywołała uśmiechy, teraz, wycisnęła łzy, ruszyła sercami, zrodziła niepokój który maluje...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.