Walenty grał zapamiętale, gra jego przyciągnęła tłumy; stali w milczeniu, podziwie, niepokojąc się, gdzie ich ten człowiek z sobą prowadzi, czując, że lecą w światy w których niebywali.
Mira skryła twarz za firankę, płakała, była skruszoną, poruszoną, czuła się zmalałą i bezsilną.
Przed chwilą jeszcze władała tym człowiekiem, teraz on porwał jéj duszę i rzucił pod nogi i deptać się ją zdawał.
Gdy Orbeka skończył nareszcie i obejrzał się po otaczających, którzy chwilę stali milczący pod wrażeniem gry jego, nim hurmem klaskać poczęli; zrobiło mu się wstydliwie, boleśnie, jak gdyby przed obcemi ludźmi obnażył duszę, wygadał jéj tajemnice, wyspowiadał się ze wszystkich życia boleści.
Był upokorzony. Wśród powinszowań, Mira zbliżyła się i ścisnąwszy mu rękę, powiedziała tylko: — Panie, jam płakała.
To słowo zostało w jego sercu.
Powoli znowu goście się rozchodzić poczęli na swe miejsca, ale ta muzyka jakąś powagą oblokła najweselszych, jakby odgłos dzwonu od kościoła. Walenty usunął się do kątka, miał myśl wyjechać zaraz, brakło mu siły; patrzał na Mirę... Któż wié, mówił sobie w duszy, może jéj nigdy nie zobaczę, rozum każe nie szukać, ból stary radzi unikać, wiek nie do marzeń; cierpiałem dosyć, czemużbym dłużéj nie miał popatrzéć na nią?
I siedział jak wryty, prowadząc roztargnioną rozmowę.
Nie wiedział, że gdyby był najszczerzéj pragnął się wysunąć i dostać do domu, było to niepodobieństwem, popojono ludzi pozdejmowano koła, gospodarz, nie wiadomo z jakich powodów, postanowił niewypuścić gościa do dnia białego. Dla
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.