Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

innych było pobłażanie, dano się powymykać niektórym, na Orbekę pilne miano oko.
Pani domu tak znowu kierowała towarzystwem i ruchami w salonie, aby jedną z jéj córek pan Walenty miał ciągle przed sobą. Wiedziano, że nie tańcuje i to tylko powstrzymało od tanów przed wieczerzą. Dziwnym trafem zdaleka się trzymająca Mira, jakoś nieustannie wzrok Orbeki spotykała. Zdawała się go unikać, on wstydził się natręctwa tego, a pomimo manewrów oczy ich, ledwie się odwróciwszy, schodziły co chwila. Grały jeszcze panny i śpiewały, mimo wymawiania się; chciano jeszcze zaprosić gościa, ale się nie dał, był złamany; na ostatek jednéj z panien, może trochę złośliwie, przyszło na myśl napaść na Mirę, aby i ona zagrała. Zaledwie myśl ta rzuconą została, pochwycili ją wszyscy, otoczyli oblegli. Walenty przyszedł z innemi; mężczyzni poklękali z kielichami, całowano w nogi, chciano ją gwałtem zanieść do klawikordu.
Mira zarumieniła się z początku, drgnęła jakby gniewem.
— Jakże pan może żądać tego po mnie — odezwała się rwąc rękawiczkę, — żebym ja grała po panu?
— Dlaczegoż nie? — odparł Walenty, — ja nie jestem artystą.
— Więc to ma być jakiś popis... jakieś wyścigi? spytała.
— Nie, — zawołał Orbeka, — ja to rozumiem inaczéj. Każdy z nas ma coś w duszy, do téj myśli swéj dobiera muzykę, jaka ją najlepiéj wyraża. Te panie śpiewały piosenki, świeże i melodyjne, jak ich młodość, ja wypowiedziałem burzę moją i zwątpienie.
— A cóż ja wam powiem nowego? — żywo przerwała Mira, — nie znajdujesz pan, że może nie chciała-