Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Mira, już zupełnie ochłonąwszy ze wzruszenia, szczęśliwa była tylko z otrzymanego tryumfu. Struny uczucia przebrzmiały, dźwięczała miłość własna. Bukowiecka winszowała, ale kwaśno; panny unosiły się, ale posępne; po tych popisach posmutniało, gdy z drugiego pokoju, w sam czas, zabrzmiała kapela sprowadzona, a gospodarz, podawszy rękę matronie, zacnéj pani sędzinéj, rozpoczął polonezem.
Po tych uroczych dźwiękach, jak się mogła wydać skrzypka ślepego Aronka i basetla z klarnetami niepowiemy, ale dla młodych uszów była muzyka ta milszym zwiastunem niż pierwsza. Mira, która była namiętną tanecznicą, zadrżała, rzuciła oczyma na posępną twarz Orbeki.
— Tańcujesz pan? — spytała.
— Nigdy!
— A! co za szkoda! a ja tak namiętnie, tak szalenie lubię taniec.
Młodzież cisnęła się, zamawiając już do mazurów; piękna Warszawianka szukała oczyma towarzysza skocznych marzeń; osiemnastoletni Staś, syn pana sędziego Dostałowicza, otrzymał pierwszeństwo; chłopak był śliczny, a wyraz jego twarzy tak słodyczy pełen, że go nieraz za panienkę żartami przebierano. Zalotnica jak wędką rzuciła nań okiem, wlepiła w niego wejrzenie i przyszedł do niéj posłuszny.
— Wybieram sobie pana za tancerza na wieczór cały.
Staś rozpromieniał, pożérał ją dawno oczyma, o biednym panu Walentym nie było już mowy, ni myśli, ni wejrzenia dla niego. Orbeka, po polonezie, usunął się na ganek, wykradł był swoją czapkę i miał podstępną myśl powrócenia do domu, czuł, że pobyt dłuższy coraz się stawał niebezpieczniejszym, głowa i serce obłąkiwały się, a kobieta ta już o nim