Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

lonu. Z dwojga, pierwsze wybrał pan Walenty, noc była cicha, księżycowa, prześliczna, a choć spory kawał drogi, przywykłemu do wiejskich przechadzek, nie wydał się on strasznym. Sam więc z myślami, obrazami, wrażeniami i goryczą w sercu, powoli powlókł się gościńcem, zostawując za sobą, jaśniejący od świateł, dwór Bukowieckich.





ROZDZIAŁ III.

Gdy się opatrzono, że Orbeka znikł, był on już nadto daleko, aby gonić za nim myślano; zgorszył się tylko Bukowiecki, dowiedziawszy się, że pieszo uchodzić musiał. A już też, szelma jestem, niegodziło się tak postąpić, jakby z nieprzyjacielskiego domu! Muszę mu też to wymówić.
Mira posłyszała z rozmów przechodzących, że p. Walenty zniknął, ale ją to mało, lub nic wcale nie obeszło. Wrażenia pierwsze zatarły się już wesołym tańcem, a Staś był tak ślicznym, rumianym chłopakiem, pełnym życia i młodości, że wspartéj na jego ręku, można było o milionach zdziczałego, smutnego, uwiędłego Orbeki zapomniéć.
Oprócz Stasia, przy żwawéj, wesołéj, dowcipnéj wdówce, roiła się młodzież, opasując ją i trzymając w oblężeniu. Strzelały i odstrzeliwały wejrzenia, słowa dwuznaczne, uśmiechy wiele, mówiące, młodzież traciła głowy, szalała, panny stały nieco zaniedbane na boku, Bukowieccy oboje byli zasępieni. Wczorajsze dobre wrażenia zacierały się przed