Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

oczéwistością, zalotnica warszawska, wydawała się mu niebezpieczną.
— Wiesz jegomość — szepnęła Bukowiecka, taki to czém się skorupka za młodu napoi...
— Oj tak! tak, moja dobrodziejko, odparł sam — szelma jestem, coś mi już dziś to ziółko nie pachnie. Bo niechżeby sobie do kaduka wybrała jednego, ale bałamuci wszystkich.
— A ja mój jegomościuniu, spytam się ciebie, choć to moja krewniaczka, po co ona do nas tu przyjechała? jak ty myślisz?
— Ha, no — może na rezydencyą.
— O! to ci dziękuję, tego sobie nie życzę, dla moich dziewcząt.
— Albo myśli, że się tu łatwiéj trzeci raz za mąż wyda.
— Uważałeś jegomość, jak bezwstydnie tego Orbekę łapała, dobrze zrobił, że uciekł.
— Hm! hm! rzekł Bukowiecki, jak ona zechce, to go znaleźć potrafi.
— Nie da się on jéj.
— To pytanie.
Przy wieczerzy postrzegła się dopiero, uniesiona wirem tańców i szału Mira, że całe niewieście towarzystwo i gospodarzy naraziła sobie, pozawracawszy głowy młodzieży; ponieważ młody Staś najmniéj ją kompromitował, zwróciła się ku niemu, a reszcie poczęła dawać odprawę mniéj więcéj niegrzeczną, ale stanowczą. Postarała się trochę przejednać gospodarstwo oboje, ale z temi poszło ciężéj jakoś, a gdy nad rankiem już odchodziła do swego pokoju, jeden tylko oszalały Staś ją odprowadzał.
Potrzebujemyż pisać obszerniejszą monografią téj kobiety, aby ją dać wam poznać lepiéj? Typ to był wcale nie rzadki, chociaż egzemplarz dziwnéj