Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

w swym rodzaju doskonałości. Istota, w któréj serce biło może, ale tylko pod gorącém wrażeniem teraźniejszości. Między wczoraj a jutrem, dla niéj, nie było żadnego związku, jedno nie ręczyło za drugie. Namiętności, fantazye, zachcenia, zacierały się kolejno. Było to istne serce bawełniane, które uciśnięte, przyjmowało na chwilę kształt mu nadany, lecz natychmiast potém mogło równie przybrać inny. Nic na niem nie rysowało się trwale.
Głowa i wyobraźnia wiodły ją raczéj niż uczucie, kochała głową, nienawidziła nią, ale w głowie téj panował chaos dziwny, i pragnienia nieustannie nowych rzeczy.
Były chwile, w których Mira czułą się stawała, gotową do poświęceń, w których umiała kochać, była pokorną, łzawą, serdeczną; żałowała za swe grzechy, przyznawała się do nich, brzydziła sobą — ale — niestety — były to tylko chwile. A po nich szały następowały jeszcze gorętsze, może jeszcze dziksze. Było to życie gorączek, dramatów, zmian, łzów i śmiechów, rozpaczy i szczęść, na drobne posiekanych kawałeczki.
Przeżywszy wiele poczętych szczęść i rozpaczy, które być miały wiekuistemi, Mira żadnego z nich nie wyniosła doświadczenia, marzyła jak w pierwszych dniach wiosny, spijała przyjemnostki dzisiejsze, nie troszcząc się o gorycze, jakie po sobie zostawić miały; rzucała się w bólach, które lada powiew łagodniejszy rozpraszał. Słowem, była to ta istota poety „wietrzna“ któréj postaci zazdroszczą anieli, a w któréj duszy, może nie tyle zła było, co nieuleczonéj płochości.
Wróciwszy do swojego pokoiku zmęczona, rozibawiona, z mazurkiem w głowie, z szeptem Stasa w uchu, upojona tryumfami, padła na posłanie, po-