Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

co innego, ja stoję w kątku, nie odznaczam się niczem, oczy kobiet tego rodzaju nie sztrzelają na tak lichą zwierzynę, ominęła mnie ex-podczaszyna, nie zwracając uwagi.
— Bądź co bądź, to dziwnie urocza kobieta, zawołał Walenty — gdybyś wiedział jak gra!
— Gra, śpiewa, tańcuje, rozmawia zachwycająco, to rzecz uznana, mówił Sławski, jest-to syrena, jest to najniebezpieczniejsza z pokus, jest-to kameleon, który co chwila się mieni, ale to kobieta bez serca, bez sumienia i bez litości.
— Surowym jesteś!
— Pobłażającym, rzekł Sławski, mógłbym powiedzieć gorzéj ale ją potroszę uniewinniam tém, że nie ma tumoże i jednéj kobiety, któraby tych samych ciężarów co ona, niemiała na sumieniu, tylko w mniejszéj liczbie. Trzeba za coś rachować atmosferę, w któréj się żyje.
— Więc nie jest gorszą od innych?! rzekł Orbeka.
— Niech tam Bóg sądzi, odpowiedział Sławski, ja w ogóle nie przyznaję ludziom prawa wyrokowania o bliźnich To co Chrystus powiedział o rzuceniu kamienia, rozumiem w tym sensie, że my wszyscy, zawsze w drugich sądziemy naszą własną sprawę. Trzeba być aniołem, by sprawiedliwy sąd wyrzec o człowieku. Gdzież i do jakiego wyroku niedomięsza się słabość ludzka?
— Możesz mi — choćby nie sądząc, coś powiedzieć o niéj? spytał Walenty.
— Mało. — Obiło mi się wiele rzeczy o uszy, ale ta twarzyczka nie bardzo mnie zajmowała, nie dopytywałem się, nie śledziłem jéj. Dość mi było spojrzeć, by zadrżéć. Historya jest bardzo prosta, niezmiernie pospolita. Młodziuchną wydano ją za