Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

jéj, gasły inne kobiety, wydając się stare i zwiędłe. Spokój i łagodność rozlane były na jéj twarzyczce, rzekłbyś, że jeszcze nie rozpoczęła, nie zaznała życia.
Zaledwie ukazała się w swojéj loży, kilku młodych ludzi wpadło do niéj, z bukietami, ze śmiechem, z natrętném zalecaniem, które ona przyjmowała jako hołd należny sobie. Dwóch czy trzech starszych ichmościów wyciągnęły jéj oczy z parteru, drzwi loży zamknąć się nie mogły, taki tam tłok się zrobił koło niéj, ale ona wprędce porozpędzała niepotrzebnych, pozwoliła zostać dwom czy trzem i sparta na krawędzi, przyglądać się zaczęła publice. Pilno przebiegała z kolei lożę po loży, ławkę po ławce, czyniąc rozmaite zabawne uwagi, z których ona i otoczenie jéj się śmiało do rozpuku. Wiele oczów na ten wesoły hałaśliwie zwróciło się kątek, ale ona właśnie sobie tego życzyć musiała.
Młody człowiek stał za nią, jakby adjutant.
— Mój panie Hornim, zawołała odwracając się do niego, pomóż-że mi; kto tam siedzi w ciemnym kącie, w dole, w parterowéj loży.. o ten.. o tu...
Ręką wskazała ku Orbece.
— Sławski.
— Ale ja go znam, wiem, nie o niego pytam. — Kto z nim?
— Tego ja nie znam.
— Mnie się zdaje... ale może się mylę. Panie Hornim, pójdź-że na zwiady do Sławskiego i przynieś mi języka — ale koniecznie.
— Sławskiego znam mało.
— Cóż mi do tego, kiedy ja chcę, — dodała z przyciskiem, — kiedy ja każę. Przecież pan wiedzieć powinien, że co ja chcę, to się musi stać. Ce que femme veut... Byłbyś najniezgrabniejszym w świecie, gdybyś się nie potrafił dowiedziéć.