Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

nowością nie jest, od choroby niebezpiecznéj bronić się powinien rozumem.
— Tak jest, cicho wybąknął Orbeka głosem stłumionym, wiem doskonale wszystko co powiedziéć możesz, bo sam to sobie mówię i powtarzam, ale...
— O! jest więc ale... spytał Sławski.
— Jest ale — westchnął Walenty, jest ale — niestety! Wiesz ty, co to jest żyć bez przywiązania gwałtowniejszego do nikogo, zdradzonemu, zestarzałemu w samotności? mówić sobie nieustannie, życie się kończy, jam tyle pragnął, a nic nie otrzymał? Człowiek dochodzi do tak rozpaczliwego spragnienia, że gdyby w napoju podanym czuł truciznę, — woli ją wypić, niż usychać z żądzy nienasyconéj.
— Mój kochany, odpowiedział Sławski, pojmuję ja ten stan, bom przez ognie jego przechodził. — I ja marzyłem o kobietach i kobiecie, i dla mnie śmiały się nadzieje, a ubóstwo i stosunki spychały mnie nieustannie w objęcia takich istot, które we mnie obrzydzenie wzbudzały. Nareszcie zwęglony gorączką potrafiłem powiedzieć sobie, że moje życie obejdzie się bez kosztownéj ambrozyi, żem wydziedziczony, i z losem moim pogodzić się powinieniem. Po męzku, surowo trzeba się z sobą obchodzić.
— I to wiem, rzekł Orbeka, ale kto niema siły męzkiéj i energii?
— Kochany przyjacielu, zawołał Sławski! ten... daruj — mi ten w kałuży tonie.
— Fatalność!
— Niema fatalizmów, jest wola! ale potrzeba mieć odwagę ją uzyskać.
— Wówczas na co się zdało życie? spytał Orbeka.
— Posłuchaj mnie, zrozumiesz, zawołał rozgrzewając się Sławski.