— Dałeś mi broń do odpowiedzi zwycięzkiéj, odparł żywo Orbeka — jedném więc tylko cię zbiję; życie całe jest loteryą. Dla czego mi na nią stawić nie pozwalasz, gdy wszystko jest stawką na niepewne? Czemu ja niemam być tym jednym ze stu tysięcy, szczęśliwym wybrańcem?
— Oto naprzód dla tego, mój kochany przyjacielu, rzekł smutnie Sławski, że dziś, choć z sercem ciepłem, nie jesteś już młodzieńcem; a zatem mniéj jeszcze jest prawdopodobném, ażebyś w kobiecie miłość gwałtowną miał wzbudzić. Będzie ona udawać przywiązanie, oszukiwać ciebie, ty sam się uwodzić będziesz i...
— A jeźli mi to ma dać szczęście? dla czegoż mam koniecznie posyłać do mennicy moje złoto? jeźli złotem będzie dla mnie...
— Przyjacielu, rzekł Sławski, kto tak rozumuje, tego już przekonać niepodobna. Lękać się istotnie zaczynam o ciebie, bo chcesz być uwiedzionym, a zatem nim będziesz.
— A jeźli zyskam chwilę szczęścia? spytał Orbeka.
— To ty nazywasz szczęściem! o człowiecze! o bluźnierco!... Jeźli w myśli twéj stoi obraz téj kobiety, nie mów-że o szczęściu! Jest-to czara może uroków pełna, ale zatruta! Dla mnie sama ta myśl, że kobieta z tysiącem niedogasłych wspomnień, z niestartemi jeszcze pocałunkami dawnych kochanków... Nie, kochany Orbeko, nie dawaj temu szałowi, który cię może pochwycić, ani imienia miłości, ani nazwiska szczęścia; bluźniłbyś! Ja ci powiem jak się to nazywać powinno — rozpustą.
— Niestety! dodał po chwili Sławski, rozpusta przejada świat do kości, jéj wyłącznie przypisać należy spodlenie, upadek rodzaju ludzkiego. Właśnie w imie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.