Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

téj idealnéj miłości niebieskiéj, klątwę rzucam na to co z niéj dziś zrobiono. To połączenie serc, które powinno być wielką i świętą, uroczystą chwilą życia, zmieniono na zwierzęcą swawolę, nie przebierającą w niczém, byle się rozpasana nasyciła. Nikt kochać nie umie, i potém dziwują się, że szczęścia niema nigdzie, z małżeństwa zdarto to, co stanowiło jego urok i świętość, ze związków dusz zrobiono bydlęce.
— Dosyć, przerwał Orbeka, przyznaję ci słuszność, ale dlatego że nam przypadło żyć w téj epoce zepsutéj, mamyż się wyrzec jedynych lepszych chwil życia?
— Pozwól sobie powiedzieć, że się słabo nader bronisz, albo raczéj słowo tylko rzuca z bez myśli. Widok téj kobiety roznamiętnił cię, a namiętność nie słucha już ani rozumowań, ani argumentów. Ja cię kocham, ja cię żałuję, a przewiduję twój upadek.
— Cóż mi radzisz? spytał Walenty.
— Wyjeżdżaj, pakuj się, napisz list, przeproś, ja za ciebie pójdę na obiad jutrzejszy.
— Zobaczemy! odparł cicho Orbeka... Dobranoc ci.
— Słowo jeszcze, mam przyjść jutro rano... aby cię odprowadzić?
— Tak jest, namyśle się, jutro rano... czekam cię jutro rano. Dobranoc.
Z boleścią uścisnął rękę przyjaciela Sławski, i odszedł powoli, ale się jeszcze raz zawrócił do Orbeki.
— Daruj mi, rzekł, podając dłoń raz jeszcze, mówiłem z tobą nadto może otwarcie, rzeczy przykre; zdawało mi się to obowiązkiem; kocham cię, przykro by mi było, gdyby to przyjaźń twą dla mnie zachwiać miało.
— O! nie, nigdy, zawołał rzucając mu się na szyję Orbeka, w duszy mojéj, tam głęboko, każdy