wyraz twój oddźwięk znalazł. Ale słaby jestem, nad wyraz słaby... Czuję że masz słuszność, że ja mieć jéj nie mogę; a jednak...
— Więc wyjeżdżaj jutro.
— Zobaczemy.
Uścisnęli się i roześli. Sławski poszedł ku Żelaznéj Bramie, Walenty skierował się w stronę przeciwną ku Krakowskiemu Przedmieściu. Stał jeszcze naówczas w Saskim ogrodzie pawilon późniéj zburzony, w którym przechadzający się znajdowali chłodzące napoje i łakotki. Choć późna już była pora, jaśniał jeszcze światłami, i wesołe towarzystwo snuło cię koło niego. Wiele osób z teatru wysunęło się tu na przechadzkę, gwar i śmiechy słychać było wśród rozstawionych krzeseł, które wielkie zakreślały koło. Na siedzeniach tych pełno było pań strojnych, w pośrodku mnóstwo panów, którzy się koło nich kręcili, przynosząc limoniadę, orszadę i cukierki.
Orbeka wracając musiał mijać to koło i zboczył nieco w ciemną aleę|aleję. Pomiędzy nią, a ostatniem krzesłem właśnie tyle zostawało wolnego miejsca, ile na jednego przechodnia było potrzeba. Walenty nie patrząc przed siebie, ze spuszczoną głową wymykał się tym wązkim przesmykiem, gdy uczuł że go ktoś z lekka za rękaw od sukni pociąga. Zdziwiony podniósł głowę i o mało nie krzyknął z przestrachu, ujrzawszy przed sobą piękną Mirę, która mu się uśmiechając, opróżnione obok siebie pokazywała siedzenie.
— Siadaj że mi pan tu zaraz, siadaj, bo oto ten nudziarz stary zajmie krzesło, a ja go nienawidzę.
— Pani mnie poznałaś? rzekł siadając schwycony Walenty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.