Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale któżby przybyłego ze wsi, choćby najprzyzwoitszego człowieka, nie poznał w Warszawie? rzekła śmiejąc się piękna pani; a potem, bez pochlebstwa, rysy jego twarzy, od czasu jakiem go w działa grającego Sonatę Beethowena, ani na chwilę mi się zapomnieć nie dały.
— A pani! wybełkotał Walenty zmięszany.
— To — ach... jest pełne znaczenia, przerwała mu kobieta, nie prawdaż? to ach! — oznacza, że mi pan nie wierzysz, że mnie masz za pochlebnicę — tranchons le mot, za zalotnicę. Taką zapewne odmalowali mnie panu ludzie... A! z początku złośliwe języki raniły mnie bardzo, ale się do wszystkiego, nawet do ran przywyka. Wiem, że mam straszną sławę kokietki, wietrznicy. Sądź pan o mnie jak chcesz... ale niepotępiaj na słowo ludzi... zawczasu.
— Ale pani — przerwał Orbeka, próżno usiłując zebrać myśli i przyjść do słowa.
— I to — ale, niepotrzebne, zawołała Mira, bo nieuwierzę zaprzeczeniom. Jużciż ani pański przyjaciel, ten zacny Sławski, purytanin, nie mógł panu o mnie nic dobrego powiedziéć, ani nawet moja kochana rodzina... niestety! ja niemam przyjaciół... Westchnęła.
— Masz pani wielbicieli za to... rzekł po cichu Orbeka.
C’est ennuyant wielbiciele. Wystaw pan sobie los nieszczęśliwéj kobiety, którą oblega hołdami grono takich, jak o to ten co stoi i czatuje na boku, fircyków, jak ów w popielatym fraku, dowcipnisiów bez serca, jak tamten zielony z guzami stalowemi... tutti cuanti! A! cały dzień słuchać ich hymnów do słońca, wiedząc, że wieczór pójdą do jakiejś Joasi lub Marysi z resztkami tych komplementów... a! fi!
Walenty spuścił głowę.