Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan się boisz spojrzéć na mnie czy co? szepnęła Mira... nie widzę pańskiéj twarzy i to mnie niepokoi, bo posądzam ją o uśmiech szyderski.
Orbeka podniósł oczy nagle i spotkał wejrzenie ogniste, nielitościwe kobiety, która z rodzajem prawie bezwstydu mówiła mu oczyma, czego sercem dotrzymać nie mogła.
— Nie dziwuj się pan, poczęła szeptać powoli, malusią swą rączkę kładąc na jego ręce, że tak pana chwytam, łapię, aresztuję na drodze, ciągnę. Nie tłómacz pan sobie tego na złe, proszę. Ja się przyznam, mnie i ci ludzie i to towarzystwo piekielnie nuży, jestem jak ktoś, co ciągle z ada proszone obiady przez jednego gotowane kucharza, i w końcu rzuca się chciwie na kawał zdrowego razowego chleba. Pan jesteś dla mnie tym wiejskim chlebem razowym zdrowym i posilnym, nie zepsuło cię miasto, nie wywietrzała z was woń człowieka, macie serce....
Tu umilkła, Walenty był oczarowany, myśl ucieczki i odjazdu daleko pierzchnęła; kobieta po chwili mówiła daléj.
— Ja lubię być aż do nieprzyzwoitości szczerą. To moje sympatyczne usposobienie dla pana wydać się może wam, po tém coście o mnie słyszeli, bardzo podejrzaném? Wyście bogaci, ja uchodzę za chciwą i rozrzutną; naturalnie posądzić mnie można o interesowność. Ludzie gotowi myśléć, że znów bym się za mąż wydać chciała!
— Tu w Warszawie, odpowiedział głosem drżącym Orbeka, wątpię by to komu na myśl przyjść mogło, znają mnie dawniéj, wiedzą, że byłem żonaty i że dotąd za żonatego się uważam.
Na te słowa wypowiedziane mimowoli, Mira aż się cofnęła z krzesłem, ale prędko zdziwienie swe pohamowała.