Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na coś mi pan to powiedział? dodała, teraz sama nie będę wiedziéć jak być z panem.
— O! na Boga, bez namysłu, bez rachuby, naturalnie, przerwał Orbeka.
— Tak? spytała patrząc mu w oczy... dobrze... podaj mi pan rękę i odprowadź mnie do powozu, który stoi na placu. Trącę tylko Lullier, która tak się zagadała, że mnie już nie widzi, bo ją zabrać muszę. Eh bien Lulu! jedziemy! Lullier wstała przeprowadzana przez poważnego mężczyznę. Mira puściła ich przodem, sama sparła się na ręku Orbeki, a raczéj uchwyciła się jéj i szepcząc mu na ucho, co jéj tylko przeszło przez głowę, pojąc go, swawoląc doprowadziła do karety.
— Dobranoc, zawołała, wychyliwszy się doń jeszcze, ale pamiętaj że pan, czekam go jutro z obiadem.
Ciszéj szepnęła.
— Będziemy prawie sami!
Walenty po jéj odjeździe uczuł jakby wlókł sobą kajdany — ale — był szczęśliwy!!





ROZZIAŁ VI.

Oczekując na przyjście Sławskiego, Orbeka trapił się zawczasu wymówkami jakie miał słyszéć od niego, szukał napróżno argumentów któremi by mógł zbijać, głosu, którymby go rozbroił; ale Sławski nad wszelkie spodziewanie nie zjawił się rano, dopiero przed samą godziną obiadową, przyszedł ubrany w mundur... zamyślony i smutny.