Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiedziałem, rzekł w progu, że nie wyjedziesz, pocóż daremnie miałem cię męczyć. Wczoraj wieczór wzruszony, chociaż chciałem już wrócić do domu, nie mogłem na sobie wymódz uspokojenia i wszedłem przechadzać się sam po Saskim ogrodzie; widziałem cię siedzącego przy téj czarownicy, szpiegowałem, gdyś ją do karety odprowadzał. Potém już nie wątpiłem, że pozostaniesz.
Walenty w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Lituj się nademną — odpowiedział, ale mnie pozostaw losowi.
— Dziś już milczę, — odezwał się Sławski, zdaje mi się, że rozumować z tobą byłoby zapóźno. Masz słuszność, żal mi cię serdecznie; jesteś skazany na ciężkie boleści. Znasz tę kobietę, wiesz co tylko wiedziéć o niéj można, możesz sam przewidywać co cię czeka i spotka niechybnie... Stało się...
Zamilkli; Orbeka wziął kapelusz i wyszli razem ku mieszkaniu Miry.
Milczący doszli do sieni przedzielonéj drzwiami szklannemi, z po za których widać było kwiatami i zielenią ubrane schody. Ta wonna droga zaprowadziła ich na pierwsze piętro, lokaj w liberyi galonowanéj, herbownéj, stał u wnijścia. Wszystko zapowiadało dom na wielkiéj stopie, lub przynajmniéj chcący za bardzo pański i wytworny uchodzić. Ale zarazem czuć było we wszystkiém co otaczało jakąś kruchość, coś przybranego, nie swojego... W pokojach, które przechodzili, pełno było pozostałości wielkiego dawnego przepychu, resztek różnorodnych wspaniałych, drogich, pomięszanych ze sprzętami nader pospolitemi. W całém przybraniu apartamentu harmonii żadnéj, nieładu ukrytego wiele. Pomimo to mieszkanie, jak pani, miało jakiś wdzięk pociągający, jakiś urok swobody, coś nęcącego jak nie-