Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

widząc, że ją zrozumié.
W kilku słowach, poufalsza rozmowapół cicha się zawiązała.
— Cóż pan mówisz, o téj parze tak zajętéj sobą? spytała go po chwili. Powiedz mi pan, bo ja się nic od niéj dowiedziéć niemogłam, dawuo się oni znają?
— Ten pan, zdaje mi się, drugi czy trzeci raz w życiu ją widzi, odparł Sławski, ale są fatalności i sympatye.
— A! rozśmiała się Lullier, wierzysz pan w te baśni stare? O! mój panie, te czasy, gdy kobieta w tłumie, nieznając mężczyzny, niewiedząc kto on jest, mogła się nagle w nim rozkochać — bezpowrotnie minęły. Tak mi się zdaje. I wy się nie kochacie i my się nie umiemy kochać. Nowość ma urok chwiowy, jak dzieci szukamy zabawki, a gdy rozbiwszy ą, w środku znajdziemy kłaki lub otręby, rzucamy.
— Ale czyż zawsze tylko te rzeczy się w zabawkach znajdują? spytał Sławski.
— Prawie zawsze, odpowiedziała Lullier. Ale, powiedz-że mi pan, dodała bardzo po cichu, nieprawdaż iż jest niezmiernie bogaty?
Sławski się uśmiechnął prawie szydersko.
— Jeżeli pani tylko odgadujesz, rzekł, to masz prorocze wejrzenie, przed kilku tygodniami zaledwie odziedziczył on spadek ogromny.
— A! zawołała Lullier — i spojrzała z ukosa na Orbekę, jakby sama siebie probując, czyby dlań czułą być potrafiła.
Odmalowaliśmy nieco już bohatera naszego, był to człowiek nie młody, nigdy nie można go było nazwać pięknym; miał jednak w fizyognomii coś smutnego, miłego i co zowią sympatyczném. Mówiła niéj wielka rezygnacya i łagodność. Zresztą, twarz miał jedną z tych, co nie są zbyt świeże w młodości,