Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

a tyle sobie mieli nieskończenie ciekawych do powiedzenia rzeczy.
W tém, wśród téj ciszy błogiéj, od przedpokoju zaleciał szum i hałas niezrozumiały. Gruby jakiś tubalny, ochrypły nieco głos męzki, zdawał się sprzeczać ze sługami i zbliżać zwolna ku salonowi. Słychać już było ciężkie po posadzce stąpanie, straszne jak chód posągu Komandora w Don Żuanie.
Mira zawsze nadzwyczaj draźliwa zaledwie to doszło jéj ucha, pobladła, oczy jéj zaiskrzyły się, zerwała się z siedzenia i pobiegła ku drzwiom, jakby usiłując zapobiedz, jakiemuś niemiłemu a nie w porę zjawisku.
Ale zaledwie kilka ubiegła kroków, głos ten doszedł już wyraźniejszy do salonu.
Widocznie gospodyni usiłowała pozbyć się jakiegoś natrętnego przybysza, który się wpierał gwałtownie.
— Ale dlaczegoż nie mam wejść, Mirciu kochanie, amour cheri! wołał za drzwiami ów nieznany gość.
A po chwili.
— No, to co? — to co? gdybym i był nieco podchmielony, ależ je suis de bonne societé, głupstwa i nieprzyzwoitości nie zrobię.