Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale puszczaj-że! co to jest! J’ai donc mes entrées i nie darmo! Salonu mi zabronić nie możesz, kiedy..
Tu mowa jakby przyłożeniem dłoni do ust zatamowaną została, a po chwili nazad gospodyni wbiegła do salonu, przestraszona, pąsowa, i padła przy Orbece na krzesło.
— A — co za nieznośna awantura... rzekła z pośpiechem, człowiek... którego cierpiéć nie mogę... natręt... i zawsze podchmielony... i taki grubianin... a! przepraszam pana... Ale gdzież Hornim?
Nim jednak Hornima z balkonu przywołać się udało i tych wyrazów dokończyć, na progu ukazała się postać cale oryginalna.
Był to mężczyzna nie młody, w peruce, na któréj niezgrabnie włożony chwiał mu się kapelusz trójgraniasty; ubrany po francuzku, przy szpadzie, z żabotami koronkowemi, z palcami błyszczącemi od pierścieni, z twarzą czerwoną, obrzękłą, widocznie opiłą, usty obwisłemi, oczyma załzawionemi, prawdziwy typ starego birbanta. Chociaż się opierał na trzcinie z gałką złotą, chwiał się na nogach. Oczkami szydersko przymrużonemi, powiódł po zgromadzeniu.
Bonsoir la compagnie! rzekł grubym głosem. A cóż to za jeden? spytał, wskazując laską Orbekę. Ale laskę podniosłszy, musiał się pochwycić za uszak.