— A diable! wino kapitalne i dogłowy szturmuąjce nie żartem u tego naszego amfitryona. Pardon! wracam z obiadu. A je viens cuver mon vin, chez la bonne petite Mira.
To mówiąc, doszedł jakoś do krzesła, i padł na nie całym ciężarem, aż się meble zatrzęsły.
Nie trudno się było domyśléć, że człowiek, który w takim stanie, tak śmiało wchodził do kobiety, musiał do tego mieć jakieś prawa.
Czuła też Mira jak ją zabijało to zjawienie się opiłego dygnitarza. Ale — był to jeden z jéj adoratorów, którego niegdyś dobrze pono podskubała, który jeszcze niekiedy dawał sobie po piórku złotém wyrywać. Cóż tu było z nim począć?
Z nadzwyczajną bezczelnością pochyliła się Miry do ucha Orbeki.
— A! przepraszam pana, to szambelanic, krewna mój, smutny człowiek, z tą familią! o mój Boże! on abuse de notre faiblesse, nie miałam nigdy odwagi dać mu odprawy. Jest-to człowiek, którego nienawidzę. Proszę pana, w takim stanie przyjść do kobiety!
Orbeka jnż oślepiony, ubolewał tylko nad losem Miry, ale nie wczytywał się w głąb téj katastrofy.
Tymczasem Hornim wywabiony z balkonu, wszedł i może nie bez pewnego uczucia nasyconéj zemsty,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.