— Szambelanicu, krzyknęła Lullier, je vous ferai mettre à la porte.
— No! sprobujcie, na to potrzeba czterech ludzi, a tylu ich nie macie, chybabyście pożyczyli zkąd?
— Cóż ci się stało? spytała Lulier, czyś oszalał?
— Ale nie, byłem na obiedzie u N. Ha? czy to tylko był obiad? a! nie, to było śniadanie, tak, i piliśmy... popiliśmy się. Wychodząc ztamtąd... Któż mnie tu przywiózł? A! przyjaciel... pomyślałem sobie, dokąd iść do domu, nieuchodzi. Syn mógł mi wyprawić tę sztukę co Cham Noemu, byłbym przymuszony go przeklinać, a to nieprzyzwoicie. Myślę sobie, a dokąd-że? jeźli nie do małéj téj Mirci, którą kocham. A! słowo honoru, dziś odmłodzoną czuję miłość moją...
Lullier targnęła go za rękaw, i podarła koronki.
Popatrzył na rozszarpnięty mankiet.
— Nie racya, żebyś mi psuła brabanty moje, które drogo kosztują. Lulu, dajże mi choć rączki, gdy Mira zajęta, no! daj! niewiesz jak po winie smakują paluszki kobiece, no! daj! nie ukąszę!
Lullier, śmiejąc się, podała mu rękę, a stary przypił się do niéj i westchnął, potem głowa zwolna pochyliła się na piersi, ręce na poręczce, i, osuwając się w fotel, z uśmiechem na ustach — usnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.