Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

do zwalczenia, ale jéj szło aż do zbytku łatwo; jeźli jakie uczucie obudziło się w niéj dla Orbeki, to chyba politowanie.
Owego wieczora z ogrodu kazała mu się odprowadzić do domu. U schodów chciał ją pożegnać, ale szli razem, podawał jéj rękę, rozmowa była niezmiernie ożywiona. W progu taż sama historya, w salonie prosiła go odpocząć; potém poczuła się głodną, kazała dać kolacyjkę, zapraszając na nią gościa. Wino grało znowu w niéj pewną, choć podrzędną rolę. A potem jakoś tak się wiązały, płynęły, wytryskały jedne z drugich opowiadania, że siedząc przy sobie, sami jedni, we dwoje, zapomnieli się, do północy. Z balkonu widać było księżyc i drzewa, noc była wiosenna, cudowna.
Chwile się takie nie zapominają nigdy. Orbeka wyszedł rozmarzony, podbity, osłabły, tak, że już o Lwowie ani pomyślał, postanowił posłać plenipotenta, a sam zamieszkać w domu swoim na Podwalu.
Czwartego, czy piątego dnia, Mira już poszła z panem Walentym, ot tak, przez ciekawość tylko, aby nikt z tak łatwego, jak się jéj zdawało człowieka, nie korzystał.

Z nadzwyczajną zręcznością, z instynktem niezmiernym obwijała go sieciami powoli. Skromność wielka i bojaźliwość udana, były jednym ze środków.[1]

  1. Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu występował błąd składu, dokończenie akapitu było przesunięte o jedną stronę. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.