Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Alfred poświęcił się na towarzysza francuzce, opowiadając jej szeroko i długo o Paryżu i Francji, cicha, tajemna toczyła się między Misią a Ostapem, nieprzerywanie wieczór cały. Gdy wychodzili, Alfred pod pozorem pilnej sprawy, wziął przyjaciela pod rękę i uprowadził z sobą do swego mieszkania. Czuł on potrzebę rozmówienia się z nim otwarcie i stanowczo o przyszłości, zamiarach i myślach jego.
Nie wyjawiając przed nim, że widzi coś nadzwyczajnego, grożącego, chciał go pozorem własnego dobra, do odjazdu nakłonić.
— Hrabia codzień się ma lepiej — rzekł po chwilce — pomimo wdzięczności jaką ci winien, nie wiem czy należy ci wyglądać niejako, aż będzie w stanie ją objawić.
— Wdzięczności! ale nie chcę żadnej — odparł dumnie Ostap.
— Dłuższy twój pobyt, mógłby tę myśl nastręczyć.
— Więc wyjeżdżam natychmiast.
— Jeśli niespokojny jesteś o swoich — jedź do Skały, ale nie baw tu dłużej.
Ostatnie słowa Alfred wyrzekł tak skłopotany, niepewnym głosem, bez przekonania, że Ostap zastanowił się i spojrzał mu w oczy. Nawykły do czytania na jego twarzy, poznał, że co innego mówił, a myślał co innego; Alfred odkrył znowu wątpliwość rodzącą się jawnie w rysach twarzy przyjaciela; oba pomięszani, zarumienieni stanęli.
— Gdybym cię mniej znał — rzekł Eustachy — posądziłbym, że całej swej myśli mi nie odkrywasz.
— Eustachy! wierzysz w moją przyjaźń?
— O! możesz-że wątpić?
— Uwierz więc, że wszelka moja rada, czy jej powody całkiem, czy na w pół ci tylko odkrywam, pochodzi z przyjaznej o ciebie troskliwości.
— Wierzę i słucham. Jedziesz do Skały? ja z tobą.
— Jutro rano — hrabia nie potrzebuje już naszej pomocy, twoi krewni?
— Także! — odpowiedział Eustachy z westchnieniem.