Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedziemy — zawołał wesoło niby. — Bądź zdrowa kochana kuzynko — jedziemy do Skały — dobry mój Eustachy, obiecał mi tam kilka dni, może dłużej zabawić. Czekają na mnie moi chorzy, wczoraj odebrałem wiadomość, że w jednej z wiosek pokazała się cholera. Nasz obowiązek spieszyć na ratunek, to ci tłómaczy mój pospiech — pożegnanie było prawie obojętne, tak wszyscy nieprzytomni. Zaledwie drzwi się zamknęły za niemi, Misia wypadła do pokojów, z pokojów w ogród i skryła się w zarosłych ulicach. Pani des Roches każdy krok jej śledząca, pospieszyła za nią. Tymczasem dzwonki pocztowe oddalające się coraz, mierzyły odległość, którą powóz Alfreda na pocztowej drodze ubiegał.
Michalina otworzyła z bijącem sercem furtkę na trakt wychodzącą — jeszcze raz chciała go zobaczyć — jeszcze raz. Ale jak cień przemknęły się przed nią rozpuszczone konie i niczyjej nawet nie dostrzegła twarzy, bo Eustachy w głębi wozu wciśnięty, udawał snem znużonego. Alfred tylko dojrzał sukni u furtki, i rzekł w sobie z westchnieniem: — Jest to więc szał niepokonany. Biedna Misia.
Wieczorem Eustachy leżał nieprzytomny na łóżku, a Alfred czuwał nad nim. Gwałtowna gorączka wzmagająca się z każdą wieczorną godziną, nie dająca się niczem przerwać i wstrzymać w postępie, olbrzymiemi kroki szła, wyrywając siły, zmysły, rozum — pamięć.